środa, 2 października 2013

Troszkę o pracy mili rodacy

Witam serdecznie po bardzo długiej przerwie (prawie rok?).
Tym razem nie będzie to Moda na Analoga, bo seria z pewnych powodów, które opiszę za chwilę poszła w odstawkę. Historia, którą dziś przedstawię nie wydarzyła się w żadnym filmie choć faktycznie byłaby świetnym scenariuszem na kryminał psychologiczny, nie jest to też wymysł mojej wyobraźni ani żaden sen. Historia wydarzyła się naprawdę i trwała co do dnia równe 7 miesięcy. Nasunie się zapewne pytanie po co to wszystko, po co to piszę?  Myślę, że takich ludzi jak ja było, jest i będzie mnóstwo. Liczę również na to, że przeczyta to ktoś kto jest po drugiej stronie szczebla hierarchii, ktoś kto nie jest „zwykłym” pracownikiem a „kimś” i zastanowi się czy aby na pewno jego podwładni nie muszą przychodzić po „ziółkach” do pracy aby z nim wytrzymać zmianę...

Teraz już bez owijania w bawełnę zapraszam do lektury, która może zawierać wyrazy dozwolone od lat 18 więc czytasz na własną odpowiedzialność :-).

Luty roku 2013
Zostałam zaproszona na rozmowę kwalifikacyjną do sklepu z odzieżą sportową marki powiedzmy 5G. Obecna kierowniczka W.B. wydawała się miłą i raczej konkretną osobą. Jak to bywa na rozmowach kwalifikacyjnych wypytała mnie o zainteresowania, o wiedzę na temat firmy itp. nic konkretnego. Po rozmowie odbyłam dwugodzinną próbę czy się nadam. Polegało to na tym, że przenosiłam ciuchy z wieszaka na wieszak, jeszcze wtedy zbytnio nie czaiłam po co przenosić z jednej ściany na drugą ale praca wydała się ok. Kiedy dobiegła godzina 17 kierowniczka powiedziała, że musi się zastanowić czy wybrać mnie czy inną dziewczynę, która była przedemną. Miała mi dać znać do godziny 15 następnego dnia.

Środa była dniem nerwowym, oczekiwaniem w napięciu na telefon. Po godzinie 18 stwierdziłam, że jak zwykle to samo – trzeba szukać dalej. Zniechęcona wpakowałam się do wanny zamknęłam oczy i... słyszę jak w pokoju dzwoni telefon. Rzuciłam tylko “kurwa to ze sklepu” i wyleciałam jak Bozia stworzyła żeby odebrać. Nie pomyliłam się, zostałam zaproszona do współpracy i miałam się zgłosić 5 marca na swój pierwszy dzień...

Opóźniony telefon był wynikiem fałszywego alarmu o podłożeniu bomby w centrum handlowym, gdzie miał się znajdować “mój” sklep – ironia.

Marzec roku 2013
Po kilku późniejszych telefonach wyszło, że pracę zaczęłam od 1 marca. Grafik był trudny, każdy dzień inaczej, każda zmiana kończona o 21 ale cóż, wtedy nie marudziłam tylko zaciskałam zęby. Po tygodniu miałam pierwsze trzy „dwunastki” pod rząd, kierowniczka rzuciła mnie od razu na głęboką wodę. Chłonęłam ogrom wiedzy i procedur, którymi należało się każdego dnia posługiwać. Procedury? Na każdą czynność czy księgową czy dotyczącą zmiany wystroju były dziesiątki stron PDFów. W tej firmie nie było się tylko sprzedawcą jak głosiła umowa (zlecenie!). Było się wszystkim: sprzedawcą, księgową, magazynierem, sprzątaczką a i nawet konserwatorem czy malarzem. Było się wszystkim a tak naprawdę nikim. Po 3 tygodniach poznałam B.W. kierownika regionalnego, młody, wysoki, taki cukieras mający 28 lat i cały śląski region sklepów pod sobą. Po butach od Armaniego szło wywnioskować, że pieniędzmi podciera tyłek.

Ile zarabiałam? 6,60zł na godzinę plus premia w zależności od narzuconej przez B.W. wysokości targetu do wyrobienia. Czym był target? Target był kwotą jaką sklep musiał wyrobić w ciągu miesiąca. Powiedzmy, że w marcu było to 96,000zł.
Cała praca opierała się na Tabeli targetowej do której wpisywało się dzienny utarg, ilość klientów wyliczonych za pomocą licznika zamontowanego przy wejściu, liczby paragonów oraz liczby wszystkich sprzedanych rzeczy. Z tych danych Tabela wyliczała ile zabrakło nam do wyrobienia planu dnia, liczyła średnią sztuk na paragon, efektywność danego pracownika, POT czyli potencjał sprzedaży. Cała polityka opierała się na słupkach i procentach. Niesamowite parcie szefostwa na wyrabianie planów doprowadzało personel 5 sprzedawców do bólu głowy i stresu „czy w tym miesiącu się uda”. Średnia sztuk na paragon musiała wynosić minimum 1,7 – 1,8. Chodziło w tym o to, aby jeden klient kupił jak najwięcej rzeczy na jeden paragon. Wciskało się ludziom wszystko: płyny do prania, napoje izotoniczne, skarpety byle sobie podnieść statystyki. Jako że byłam nowa pozostałe pracowniczki żerowały na mojej niewiedzy i nabijały na siebie sztuki podwójne czy nawet potrójne a na mnie rzeczy pojedyncze. Pod koniec miesiąca okazało się, że mam najgorsze sztuki na paragon i dlatego umowę dostanę tylko na kwiecień, bo kierowniczka chce sprawdzić czy po miesiącu pracy dam sobie lepiej radę w dziedzinach statystyki i podwyższę procenty.

Miesiąc marzec był miesiącem nauki. Nauki procedur, technologii odzieży, zasad obsługi klienta, które myślałam że wszędzie są takie same, że wystarczy być chętnym do pomocy i miłym. Wtedy się dowiedziałam jak bardzo się pomyliłam.
30 dni kwietnia miały być ostatecznym sprawdzianem. Zebrałam się do kupy i 1 kwietnia stawiłam się na salonie sprzedaży z dużą wiedzą, sporą pewnością siebie, świetnym kontaktem z E.B. – pracownicą, która była zaledwie tydzień dłużej niż ja i dystansem do kierowniczki, bo zauważyłam w niej pewne nieprawidłowości... cdn.




Kasia

Ja Od siebie dodam zdjęcie instytucji gdzie chyba ludzie normalnie zarabiają, aczkolwiek warunki pracy są jakie są.


3 komentarze:

  1. czekam na ciąg dalszy tej historii z niecierpliwością :-)

    a tak od siebie dodam, że pracuję w jednej ze śląskich kopalń na oddziale maszyn ścianowych i jakbym tylko miał możliwość pracować gdzieś indziej (a do tego naprawdę nie mam wysokich wymagań płacowych) to bym się nie zastanawiał i chętnie zmieniłbym robotę,,,

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A kto tobie broni iść pracować na zlecenie na kasę do marketu, albo robić hamburgery i frytki do tego w hamerykańskiej "restauracji"
      Nauczyłem się cieszyć się tym co mam bo inni mają gorzej.

      Usuń
  2. oczywiście zgadzam się z tym, że inni mają gorzej i cieszę się z tego co mam, ale chyba też nie do końca zrozumiałeś co chciałem powiedzieć... no trudno.

    OdpowiedzUsuń